Gehenna pani Doroty rozpoczęła się w 1993 r. – Był maj. Zgłosiłam się do lekarza. Wysłuchał mnie i przebadał, a potem stwierdził, że mam stwardnienie rozsiane i że odziedziczyłam je po mojej mamie – opowiada.
Dorota urodziła się w zwyczajnej rodzinie. Tata pracował w stoczni w Płocku, mama – jako technik laborant w tamtejszym szpitalu. Dziewczyna po zdaniu matury kontynuowała naukę w Pomaturalnym Studium Ekonomicznym. Podjęła pracę w dziale finansowym w płockiej firmie. Zakochała się. Jej chłopak wyjechał do Włoch „za pracą”, więc pojechała do niego. Imała się różnych zajęć: pracowała „na czarno” jako pomoc domowa, pomoc w kuchni w dużym hotelu i na zmywaku w pizzerii. Dorota i Roman wzięli ślub w polskim kościele w Rzymie.
– Układało nam się różnie – wspomina. – Raz było gorzej, raz lepiej. Tak to zwykle bywa. W 1992 roku zaszłam w ciążę.
Ciąża przebiegała prawidłowo do ósmego miesiąca, kiedy to okazało się, że nie słychać tętna płodu. Pani Dorocie podano środki przyspieszające poród. Urodziła martwą dziewczynkę. Przyczyną śmierci było owinięcie pępowiny wokół szyjki dziecka. Kobieta wpadła w depresję. Zaczęły się nieporozumienia z mężem. Postanowiła wrócić na jakiś czas do domu, do Płocka.
Wtedy też pojawiły się u pani Doroty problemy ze zdrowiem. Od dawna odczuwała narastający ból mięśni, stany depresyjne i uskarżała się na ogólne osłabienie. Poważnie zaniepokoiła się, kiedy podczas zwykłej przechadzki nagle straciła kontrolę nad własną nogą.
– Chciałam wykonać krok, ale nie mogłam. Noga zupełnie odmówiła mi posłuszeństwa i jedynie „klapała”. Najpierw pomyślałam, że to zwykłe osłabienie, zdarza się. Kiedy po niedługim czasie podobna sytuacja powtórzyła się, ogarnęło mnie przerażenie.
Lekarz nie zastanawiał się długo nad diagnozą. Stwierdził, że to stwardnienie rozsiane (SM).
– Na początku nie wierzyłam. Ta wiadomość uderzyła we mnie jak grom z jasnego nieba. Człowiek czyta o takich historiach, poznaje ludzkie tragedie, ale kiedy dotyczy to jego bezpośrednio – zaprzecza.
Skierowano ją do szpitala w Warszawie, gdzie przeprowadzono szczegółowe badania, które potwierdziły wcześniejszą diagnozę. Kobieta była zdruzgotana. Bała się tego, co ją czeka. Wychowywała się przecież w domu, gdzie ta choroba panowała – jej mama zmagała się z nią 33 lata. Zawładnęły nią czarne myśli i często zastanawiała się nad eutanazją. Była młoda i przerażona tym, że SM pozbawi ją kontroli nad własnym ciałem i życiem; że będzie zależna od innych. Chodziła od lekarza do lekarza z nadzieją, że usłyszy inną diagnozę. Ostatecznie skapitulowała. W tym czasie zostawił ją też mąż.
Pani Dorota zamieszkała z rodzicami i siostrą Anną. Była na ich utrzymaniu. Uzyskała rozwód z wyłącznej winy męża i alimenty w wysokości 150 zł miesięcznie. Wystąpiła do sądu o ich podwyższenie i od 2009 roku dostaje 500 zł miesięcznie. Otrzymała też orzeczenie o niepełnosprawności i rentę – 686 zł na miesiąc. Na leczenie zaciągnęła kredyty w dwóch bankach. Spłacała je regularnie do momentu, kiedy Anna, która była zatrudniona jako sprzedawczyni, straciła pracę. Wówczas wszystkie obciążenia finansowe spadły na Dorotę. Ta przestała płacić za mieszkanie, żeby spłacać kredyty bankowe. Po pewnym czasie z kolei zaczęła spłacać zadłużone mieszkanie, a przestała – kredyt w jednym z banków. Obecnie część renty zabiera jej komornik. Pani Dorocie – po opłaceniu bieżących rachunków i spłacie rat – na jedzenie i leki pozostaje niewiele ponad 200 zł. Zasiłków z MOPS-u nie dostaje, bo przekracza ustawowe kryterium dochodowe.
– Wykupuję tylko te leki, które są naprawdę niezbędne – załamuje ręce. – Sięgam po nie dopiero, kiedy ból staje się nie do wytrzymania – mówi cicho z rozpaczą w głosie.
Życie ze stwardnieniem rozsianym to nieustanne zmaganie z samym sobą. Czynności, które kiedyś nie przerażały, teraz są niewykonalne. Pani Dorota nie może się sama ubrać, umyć, a ostatnio już nawet uczesać. Porusza się na wózku inwalidzkim, więc mieszkając na drugim piętrze, bez windy, spacery to dla niej prawdziwa rzadkość. Dlatego tak bardzo lubi czytać książki, szczególnie „historyczne romansidła”. Przenosi się wtedy w inny wymiar i staje kimkolwiek zechce. Może zapomnieć o upokorzeniach codzienności, może biegać, tańczyć…
– W gorszych chwilach pomaga mi też Pestka – nasz kochany, nieduży kundelek. Taka mała przylepa, która zawsze wyczuwa, kiedy jest mi smutno. Kładzie się wtedy przy mnie i wtula pyszczek, jakby chciała zapewnić, że już wszystko będzie dobrze.
Pani Dorota zawsze była osobą niezależną, pełną planów i pomysłów na przyszłość, chętnie pomagała innym. Sama wstydzi się prosić o taką pomoc. Wierzy jednak, że ludzie o dobrym sercu nigdy nie przejdą obojętnie obok cierpienia drugiego człowieka. Zauważą wołanie o pomoc i pochylą się nad mniejszym od siebie, a w przyszłości na pewno zostanie im to wynagrodzone. Na jej leczenie chcielibyśmy zebrać 10.000 zł.
Jeśli chcesz pomóc, wpłać dar na konto zbiórki publicznej:
Chrześcijańska Służba Charytatywna
ul. Foksal 8
00-366 Warszawa
54 1240 1994 1111 0010 3162 7042
z dopiskiem „Dorota Romanowska”.