Chrześcijańska Służba Charytatywna (ChSCh) jest akredytowaną organizacją wysyłającą w ramach programu EVS (European Voluntary Service – Wolontariat Europejski). Krzysiek Suchowierski opowiada o tym, co jemu i Ninie Mocior, wolontariuszom EVS, zdarzyło się podczas pobytu w Rwandzie.
Razem z Niną i kierowcą wracaliśmy z kursu pierwszej pomocy. W jednej z moich wcześniejszych relacji z wolontariatu w Rwandzie pisałem, że jestem ratownikiem medycznym i że prowadzę tutaj szkolenia. Na drodze wlotowej do Kigali zastaliśmy wypadek: pikap potrącił rowerzystę. Jak tylko zobaczyłem poszkodowanego, który leżał na jezdni, powiedziałem kierowcy, żeby się zatrzymał. Z samochodu wzięliśmy dwie apteczki zakupione przez Fundację Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy i sprzęt szkoleniowy. Wokół rowerzysty była masa gapiów, którzy nawet nie starali się mu pomóc. Także policja jedynie patrzyła, jak poszkodowany krwawi i jęczy z bólu. Zakładając rękawiczki, zapytałem, czy wezwano karetkę. Dopiero po mojej interwencji zawiadomiono pogotowie o wypadku. Policjant powiedział, że pomoc będzie za 10 minut. Zaproponował, aby zabrać pacjentów do szpitala radiowozem. Odpowiedziałem, że poczekamy, aż przyjedzie karetka.
Mój pacjent miał widoczną ranę głowy i złamaną rękę w okolicy ramienia. Na głowę założyłem mu kompres i obwiązałem bandażem. Następnie go zbadałem i stwierdziłem, że na szczęście złamał tylko jedną rękę. Pacjent był ciągle przytomny. Poprosiłem młodego chłopaka, który rozumiał po angielsku, aby cały czas do niego mówił. Chciałem, aby poszkodowany nie stracił przytomności. Ja natomiast starałem się asekurować jego głowę kolanami po to, aby wykonywał nią jak najmniej ruchów. Mężczyzna, którym zajęła się Nina, miał mniejsze obrażenia. Był lekko poobijany i podejrzewaliśmy, że ma złamaną nogę. W naszej apteczce znajdowały się koce termiczne. Każdego z poszkodowanych przykryliśmy takim właśnie kocem, aby zapobiec wychłodzeniu ciała. Po około 10 minutach przyjechała karetka. Moim słabym angielskim powiedziałem, co się stało. Załoga ambulansu składała się z ratownika, pielęgniarki i kierowcy. Do mojego poszkodowanego jako pierwszy podszedł ratownik, który założył wkłucie do żyły i podłączył kroplówkę. Nie miał czym zdezynfekować rękę, więc wyciągnąłem gazik z apteczki i mu dałem. Aby sprawdzić obrażenia nóg – wykonać szybkie badanie urazowe – rękami rozdarł nogawki spodni poszkodowanego. Ja wcześniej przeprowadziłem to samo badanie, ale spodnie rozciąłem nożyczkami znajdującymi się w apteczce.
Aby założyć szynę i w ten sposób unieruchomić rękę, ratownik wyprostował złamaną kończynę niemal z całej siły. Wtedy pacjent zaczął aż piszczeć z bólu. Nawet mi zrobiło się na chwilę niedobrze. W tym czasie pielęgniarka podłączyła mu lek najlepszy ze wszystkich, czyli tlen. Dopiero po kilku minutach założyła też na jego szyję za mały – moim zdaniem – kołnierz. Sprawdziłem palcem, czy pacjent miał choć niewielką przestrzeń, aby prawidłowo oddychać, i mnie ten kołnierz wydał się za ciasny. Karetka nie posiadała specjalistycznej deski, aby położyć na niej pacjenta urazowego. Ta trzyosobowa załoga miała tylko nosze, które się nie obniżały, i chciała samodzielnie umieścić na nich poszkodowanego. Powiedziałem, żeby sekundę poczekali. Poprosiłem parę osób z tłumu o pomoc. Ostatecznie było nas sześcioro: jeden przy nogach, dwóch przy miednicy, dwoje przy barkach i plecach oraz ja przy głowie. Na trzy podnieśliśmy poszkodowanego około metr w górę i położyliśmy na noszach. Następnie przenieśliśmy go do karetki. Kątem oka zobaczyłem, jak ambulans wyglądał w środku – było w nim kilka półeczek i jakiś nieznany mi sprzęt. Nie zauważyłem przyrządu do monitorowania pracy serca. A może karetka po prostu nie była w niego wyposażona? Nie mam pewności, bo ten rekonesans trwał zbyt krótko, aby ustalić coś kategorycznie. Załoga przyjechała na miejsce wypadku ambulansem, w którym znajdował się już jeden pacjent. Ponieważ poszkodowany rowerzysta był w najcięższym stanie, to właśnie jego jako pierwszego pracownicy służby zdrowia zabrali do szpitala. Wiezionego wcześniej mężczyznę zostawili, mówiąc, że za kilka minut wrócą. Poinformowali nas też, że po poszkodowanego, którym opiekowała się Nina, za kilka minut przyjedzie inna karetka. Cała akcja, w której uczestniczyliśmy, trwała około 30 minut. Załoga ambulansu podziękowała nam za pomoc, a my wsiedliśmy z powrotem do samochodu i ruszyliśmy w stronę Kigali.
tekst: Krzysiek Suchowierski
korekta: mon